"Szlakiem Orlich Gniazd" z Krakowa do Częstochowy

 

Kiedy piszę ten artykuł, mija już ponad miesiąc od Transjury 2012. Jestem po dwóch bardzo trudnych maratonach (Świder i Karkonoski) i psychicznie przygotowuje się do Biegu 7 Dolin. Już dawno zapomniałem co działo się na tym biegu. Dlaczego Transjura? Nie mam pojęcia, może dlatego że daje 3 punkty do startu w UTMB, a może chciałem poczuć co to prawdziwe ultra, ale może jednak od początku.

Muszę napisać, że gdyby nie przygotowania do Rzeźnika, to w życiu nie podjąłbym się startu w Transjurze. Mocne 80km wybiegania i 4 tygodnie odpoczynku miały zaowocować w starcie podczas Maratonu Gór Stołowych, na który byłem już nawet opłacony w pierwszym dniu zapisów. Jednak sms który dostałem od Tomka „6 lipca o 21 startujemy w Krakowie. Za ok. 30h jesteśmy w Częstochowie. Ukończymy razem na spokojnie” zadecydował o zmianie planów. Odpisałem „Chyba ok.” No i się zaczęło. Najpierw pierwsza informacja, jedzie z nami Michał, który jeszcze nie biegał więcej jak maraton. Zaczynamy od treningu Siedlce-Łuków po Rezerwacie Jata. Razem 50km. Jest dobrze. Damy radę. Potem dalsze przygotowania, a raczej odwrotnie, po prostu relaks i regeneracja.

W piątek 6 lipca umawiamy się na wyjazd pociągiem. Ja myślę tylko o jednym, żeby Tomek się nie spóźnił. Michał już jest na stacji, kupujemy bilety i idziemy na peron. Tam czeka na nas Tomek. Cieszymy się, że jesteśmy w komplecie. Tomek? Gdzie masz kije? Zostały przed domem! Co robimy? Spokojnie. Przecież są telefony ;-) Okazuje się, że pociąg, na który czekamy ma 20 minutowe opóźnienie (chyba Tomek je załatwił). W tym czasie spokojnie załatwimy jakiś transport dla naszego ekwipunku. Faktycznie udaje się wszystko dopiąć i za chwilę siedzimy już w pociągu w drodze do Warszawy. W międzyczasie okazuje się, ze mamy nie ważne bilety, a konduktor chce nas ukarać grzywną. Sympatyczna koleżanka z fotela obok (pozdrowienia dla Sylwii) ratuje nas swoim wdziękiem z opresji i jedziemy dalej ;-) W Warszawie próbujemy wsiąść do pociągu do Krakowa. Próbujemy, bo jest tak zapchany, że nie idzie się zmieścić. Temperatura w środku pewnie koło 40 stopni nie zachęca do podróży. Ostatecznie lądujemy na podłodze w WARSie w towarzystwie Sebastiana, który także wybiera się na bieg. Sebastian rok wcześniej ukończył Transjurę i przekazuje nam cenne wskazówki dotyczące samego startu.

Dwie godziny przed startem jesteśmy w biurze zawodów. Każdy z nas otrzymuje numer startowy, mapę oraz żel (jeden na cały bieg). Zaczynamy przygotowania logistyczne, szybką przebierkę i pakowanie ekwipunku. Doświadczeni po Tomka UTMF, Rzeźniku i innych ultra wydaje się nam, że możemy startować.

Chwilę przed 21 przed szkołą, z której ruszaliśmy pojawia się co raz więcej, często bardzo znajomych twarzy. Wokół grubo ponad 100 uczestników biegu. Będzie fajnie. Ostatnie zdjęcia i w trasę. Pogoda nie rozpieszcza, w nocy jest mocno ponad dwadzieścia stopni, raczej ciepło, boimy się co będzie rano.

Większość trasy maratonu prowadzi czerwonym pieszym szlakiem turystycznym „Szlakiem Orlich Gniazd”. Z biura startowego opuszczamy miasto i już po trzech kilometrach jesteśmy bezpośrednio na szlaku. Tutaj kończy się asfalt, oświetlone drogi. Zaczyna się piach, pole, a latarki czołowe stają się niezbędne. Zaczynamy bardzo wolno, niemal spacerem, tak aby po stu kilometrach mieć jeszcze siły na wędrówkę. Mija nas większość zawodników, których pozdrawiamy serdecznie słowami „i tak Was dogonimy”. Po 23 kilometrach pojawia się pierwszy punkt kontrolny. Czerwona lampka rowerowa, a przy niej perforator do odciśnięcia PK. Dla mnie to nowość, nigdy nie biegałem na orientację, a tutaj okazuje się, że właśnie tak wyglądają punkty. Nic, biegniemy dalej.

A 1013 (Small)

A 1016 (Small)

A 1026 (Small)

A 1037 (Small)

A 1041 (Small)

A 1043 (Small)

Na około trzydziestym, może czterdziestym kilometrze Michał informuje nas, że coś mu strzeliło w kolanie i musimy zwolnić. Nie ma problemu, czasu jest bardzo dużo, zwalniamy. Nie jest to jednak takie proste. Świadomość, że przez najbliższe dwa dni mamy tylko iść nie napawa do optymizmu, ale trudno, nie schodzimy z trasy i w sobotę około 6 rano jesteśmy na pierwszym punkcie odżywczym na stacji kolejowej Jaroszowiec Olkuski. Uzupełniamy wodę, jemy jakąś bułkę i postanawiamy iść spać. Jesteśmy 24 godziny bez snu a przed nami jeszcze 120km. Pytam Tomka ile śpimy, odpowiada, że 15 minut. W głowie układa mi się powrót do domu, nadjeżdża pociąg, a przez megafon słyszę, że jedzie on przez Katowice. Myślę sobie, że z Katowic jakoś dotrę do domu, ale nie, zasypiam i po 20 minutach jestem jak nowo narodzony. Nowe siły, nowe myśli mówią tylko jedno. Idziemy dalej. Budzę resztę, odpisuje na mejle i smsy i ruszamy w drogę. Trasa dalej ciągnie się lasami, bardzo często przechodzimy przez jakieś ulice, trasy rowerowe, tory kolejowe. Przytłacza to każdego z nas. Wchodzimy do lasu żeby z niego za chwilę wyjść w tym samym miejscu. Ta sobota będzie najdłuższą sobotą mojego życia. W opisach trasy z przed roku, która dzisiaj odwrócona jest o 180 stopni było napisane, że po drodze jest dużo sklepów, restauracji i miejsc, gdzie można zaopatrzyć się w prowiant. Niestety, my w środku lasu nie możemy liczyć na nic ani zimnego ani ciepłego. Po prostu przedzieramy się wzdłuż trasy mijając jedynie stare ruiny zamków, kościołów i fort. W lasach zjadamy duże ilości jagód, malin, poziomek. Sądzę że na całej trasie podjadania z krzewów straciliśmy dobrą godzinę na kucanie i szukanie owoców leśnych. W miejscowości Podzamcze natrafiamy się na turniej rycerski. Tam mijamy też przepiękny Zamek Ogrodzieniec, Hotel Poziom 511, Góry Janowskiego. Jest sobota późne popołudnie. Po za poprzednim miastem gdzie była „Biedronka” jest to pierwsze miejsce, gdzie można coś zjeść. Wbijamy się do knajpy i zamawiamy jedzenie. Zmęczeni i nie wyspani wiemy jedno. Nie mamy zapasu czasu. Streszczamy się jak tylko to możliwe. Tomek dzwoni do syna, który startuje w Maratonie Gór Stołowych, Kuba jest jeszcze na trasie biegu. Dzwoni też do Jaśka, który bierze udział w Triatlonie w Suszu. Dowiadujemy się, że Jasiek ukończył już wyścig. Widział jak papież (Piotr Adamczyk) umierał na ławce, wielu zawodników z powodu gorąca i słońca przerwało swe zmagania. Instruuje nas żebyśmy zjedli pierogi z jagodami, ale pierogi już są, byłem szybszy ;) Pyszne jak żadne inne. Jemy i w drogę. Ja dodatkowo w sklepie kupuje zapas kilku litrów coli na drogę. Wiem, że będzie nam potrzebna. Zaczynamy wyliczać kilometry i czas do punktów, w których mogą nas zawrócić. Dalej przechodzimy przez najróżniejsze ośrodki wypoczynkowe gdzie np. podglądamy jak wczasowicze uczą się Salsy, znowu w basenie obok inni odpoczywają nad ciepłą wodą. A my? My dalej musimy napierać. Zaczyna robić się ciemno, z upału i skwaru na niebie prawdopodobnie lunie deszcz. Nie wiemy tylko kiedy. Mając w nogach 100km pogoda wydaje się nam obojętna. Plan jest jeden. Zaliczyć ostatni punkt w czasie i iść spać. Niestety, prędkość z jaką pokonujemy w tym momencie kilometry nie napawa optymizmem. Punkty kontrolne, czyli organizator/sędzia który teoretycznie powinien być miesza nam w głowach. Nerwowo zaczynamy wydzwaniać w poszukiwaniu trasy, niby mamy ze sobą GPSa, który nas kieruje, ale coś się nie zgadza. Okazuje się, że niektóre punkty zostały zlikwidowane i teraz przy poszczególnych PK musimy dzwonić do sędziów i informować ich o pojawieniu się w danym miejscu o danym czasie. Nawet perforatory zostały pozabierane i nie mamy możliwości podbicia numerów startowych dziurkaczem. Zdarza się tak, że musimy wrócić na punkt i zadzwonić do organizatorów. Napieramy dalej i około godziny 22 w sobotę mamy ostatnie 20km do punktu kontrolnego. Wchodzimy do lasu, a tam zaczyna się burza. Jest ona tak blisko, że przy wyładowaniach do ziemi nie raz odskakujemy metr na bok z wrażenia, że piorun uderzył tuż obok. Burza nie odchodzi na bok, deszcz nie pomaga w gonieniu czasu, ale my jesteśmy zmuszeni w wodzie po łydki iść dalej. Dochodząc do małej miejscowości Bobolice spotykamy na przystanku autobusowym uczestników maratonu. Tego dnia, dowiaduje się, że pod małym daszkiem przystanku mieści się nawet czternaście osób. Czekają oni na lepszą pogodę i koniec deszczu. My jak się potem okazało słusznie - nie czekamy. Na PK w Niegowej jesteśmy godzinę przed limitem. Jest 1:00 w niedziela, a my nie spaliśmy od piątku samego rana. Skoro zaliczyliśmy bezpiecznie ostatni punkt szukamy miejsca do spania. W remizie trwa impreza, tu się nie prześpimy, idziemy dalej, przystanki, daszki i inne budowle zajęte przez naszych kolegów z biegu. W końcu wsi pojawia nam się kościół, a przed nim ławki. Zapada decyzja o przerwie i godzinnej drzemce. Zapakowani we wszystkie ciuchy jakie mamy próbujemy zasnąć. Folie NRC przez okropny wiatr nie dają spać, strasznie szeleszczą, ja boje się, że zaraz znowu lunie. Przemoczeni i zziębnięci drzemiemy. W głowie horror, co będzie jeśli to albo tamto, organizm domaga się odpoczynku, totalna destrukcja w żołądku. Próbuję wysuszyć buty, mokre wkładki, skarpetki, buffa. Folię wkładam pod spodnie, w buty, pod skarpetki. Jest w miarę ciepło, ale nie śpię, bo chłopaki na ławce obok się wiercą i nie dają zasnąć. Mija godzina. Do dzisiaj nie wiem czy spałem, czy śniłem czy nie. Wiem tylko że budzik w telefonie oznaczał dalszą tułaczkę. Wpadam na genialny pomysł zrobienia sobie z folii spodni. Obklejam się wokół, nogi wkładam pod folię, czuje w butach suchość i ciepło. Jest dobrze. Idziemy dalej. Niestety, przemoczone buty i skarpety Michała i Tomka zaczynają dawać złe znaki. Pierwsze burchle, pierwsze obtarcia, ale przecież do końca raptem czterdzieści kilometrów. Damy radę. W niedziele rano jedyna rzecz o której marzymy to jedzenie (ciepłe, potem jakiekolwiek). Żele i batony już dawno się skończyły. Trafiamy do sklepu w którym nie ma chleba, wędliny, kompletnie nic. Snickers, Coca-cola i musimy iść dalej. Jestem tak zdesperowany, że pukam do domów, przy których stoi tabliczka agroturystyka i pytam czy dostaniemy śniadanie. Po pięciu albo dziesięciu rozmowach w każdym przypadku otrzymuję tę samą informację „u nas tylko spanie, jedzenia brak”. Brzuch ściska, pomysły różne, ale rozwiązań brak. Na dodatek na dobre nie śpimy od ponad czterdziestu godzin. Na ławkach mijamy śpiących zawodników, wiemy że nie jesteśmy ostatni. Według opisu trasy za chwilę ma pojawić się stacja benzynowa. Uradowani ciepłymi HotDogami, bułeczkami i gorącą kawą dostajemy nowych sił i szukamy stacji. Stacja owszem jest, ale tylko benzynowa. W środku jedyne co można kupić to paliwo i woda (z kranu). Tomek ratuje nas suszoną wołowiną, popijamy resztkami coca coli, słońce pali karki, temperatura powyżej trzydziestu stopni w cieniu. Mamy nadzieje, że zjemy coś w Olsztynie. Tam, jest już tak blisko, że nie mamy czasu na jedzenie. W sklepie uzupełniamy tabletki przeciwbólowe, dla mnie na ból kręgosłupa, który mam od samego startu, dla chłopaków bóle nóg. Niby nie daleko do celu, ale kilometry ubywają co raz wolniej. W pewnym momencie nasza nawigacja kończy nam wskazywać ścieżkę. Całe szczęście jedna z trzech map papierowych przeżyła, a Michał jako doskonały nawigator wskazuje nam drogę. Droga prowadzi przez wiele wiele wsi. Co z tego jak w każdej wsi sklep zamknięty (w końcu jest niedziela), a my nie mamy co jeść ani co pić. Ludzie z domów dają nam wodę z kranu. Jesteśmy szczęśliwi (to tego dnia trudne słowo) i człapiemy dalej. Ostatnie kilometry trasy prowadzą już w samej Częstochowie. Na początku wydawać by się chciało odcinek asfaltowy to najlepsze co może dla nas być. Człowiek nie traci zbędnych sił na wybicie. Dla nas, tego dnia było to istne morderstwo. Temperatura asfaltu na chodniku miała pewnie z sześćdziesiąt stopni. Nasze nogi raz przemoczone dwa ugotowane nie były przygotowane na taką niespodziankę. Odcinek ten był dla nas chyba najgorszym ze wszystkich. W mieście doganiamy jeszcze znajomych zawodników, jeden z nich idzie praktycznie na jednej nodze, mocno skręconej twardo mówiąc, że dotrwa i ukończy ten ekstremalny bieg. Na mecie jesteśmy około godziny szesnastej. Za nami jeszcze inni kończą zmagania. Cel osiągnięty, Transjura ukończona. Na zegarku przebyte 169 kilometrów z Krakowa do Częstochowy. Za rok będziemy ... Nie nie nie, za rok MGS ;-)

DSC_0069 (Medium)

Wspierają nas:

 

nowakdom logosed foldruk Merkury elkom entertel real