UTMB, czyli Piechotą dookoła Mont Blanc.

Na przełomie 2013/2014 wszystko zapowiadało się całkiem dobrze: Ukończonych kilka biegów górskich, zebrane z zapasem punkty kwalifikacyjne, rejestracja na zawody i dreszcz emocji przy oczekiwaniu na wynik losowania. Aż wreszcie radosna wiadomość: zostaliśmy zakwalifikowani i JEDZIEMY na UTMB!!! Bierzemy się poważniej za trenowanie i… w Wigilię Kasia fatalnie skręca nogę w kostce. No tak! Bo kto normalny, zamiast po wigilijnej kolacji zasiąść przed TV, lata z innymi nawiedzonymi po lesie śpiewając kolędy? I to jeszcze w nocy? Dla Kasi 3 miesiące wyjęte z biegania w ogóle. Potem, gdy już zaczyna biegać – zapalenie płuc. Ja ciągle mając coś do zrobienia przy domu często zaniedbuję treningi. A gdy Kasia dochodzi do siebie i znajdujemy czas na trening w górach – oboje w odstępie pół godziny lądujemy w szpitalu. Ja ze skręconą nogą, Kasia z paskudnie rozciętym kolanem (18 szwów). Jej rzepka ujrzała światło dzienne, a Kasia ujrzała nagość rzepki swej.  Jednak nie rezygnujemy z wyjazdu – zresztą i tak nie ma jak się wycofać, a kto wie czy nadarzy się nowa szansa. Im bliżej do zawodów na myśl o starcie oczy robią się nam coraz większe i większe…

26 sierpnia. Pakujemy się. Zawodnicy, czyli Kasia, Tomek i ja oraz nasi reporterzy-ratownicy-kibice-pocieszacze-pomocnicy od spraw wszelakich czyli Piotr i Albert. Jedziemy. 2 000km z przystankiem przy granicy. Dowiadujemy się od ekipy Marzki, że w Chamonix było oberwanie chmury i zalało miasteczko. Jakoś nas to nie rozbawiło ;-). Do hotelu we Francji wpadamy 5 minut przed zamknięciem recepcji. Następnego dnia rejestracja. Nerwowo obserwujemy pogodę – teraz jest pięknie, ale wszystkie prognozy wskazują, że jutro od popołudnia ma padać i ten deszcz ma nam towarzyszyć przez cała trasę. W sumie to nawet się cieszę z tego – najbardziej przeszkadza mi upał.

 

Piątek 29 sierpnia – dzień startu. Pogoda piękna – z balkonu z podziwem i respektem spoglądamy na Mont Blanc.

 

Pakujemy do plecaków wymagany ekwipunek – jak by nie kombinował plecak jest pełen i nic nie można zostawić, bo w razie kontroli kara z dyskwalifikacją włącznie. Trudno, trzeba będzie to nieść. Wyglądamy jak żółwie Ninja. Smarujemy nogi maściami, oklejamy je specjalnymi plastrami – mają nas przenieść przez 168km i 9600m pod górę. Próbujemy jeszcze się zdrzemnąć, ale słabo to wychodzi. Ostatni szybki posiłek przed zawodami i jedziemy na start.

Pogoda psuje się z minuty na minutę, ale jest dość ciepło. Docieramy w pobliże linii startu i wciskamy się w tłum 2500 wariatów zamierzających się skatować w jednym z najtrudniejszych biegów górskich.  Zaczyna padać. Ryzykuję i nie wyciągam kurtki. Za parę minut tak będę mokry a w tłumie można się trochę skryć.

 

 

17:30 - Start. Z głośników leci „Conquest of paradise” – utwór będący swego rodzaju hymnem tego festiwalu biegowego. Ciarki na plecach – czuję, że to początek jednej z przygód życia. Adrenalina sprawia, ze 2500 biegaczy zaczyna lecieć jakby to był bieg na 5km a nie ultramaraton z limitem 46 godzin. Tylko nie dać się ponieść emocjom, spokojnie, zdążę się zmęczyć.

Ciągle pada, biegniemy ulicami Chamonix żegnani i zagrzewani do biegu przez setki kibiców. Spotykamy Piotrka i Alberta – naszych fotoreporterów i ekipę od wszelakiego ratunku. Jeszcze nie raz spotkamy się na trasie i nie raz będą niezastąpieni. Nasza ekipa: Tomek, Kasia i ja powoli rozdzielamy się. Każde z nas ma inne tempo. I tak każdy tę trasę musi pokonać sam i większej części samotnie.

Czuję, że cieknie mi po nodze do buta – coś jest nie tak. Muszę się zatrzymać i sprawdzam plecak – pękł mi bukłak na wodę. Pozostaje mi tylko mały bidon, ale to za mało, szczególnie w dzień. Cała nadzieja w „reporterach”.

Pierwszy punkt: Les Houches, 8km. Mam zapas w stosunku do limitu, ale odtąd będzie już pod górę i odzywa się skręcona kostka. Po drodze spotykam Kasię. Wyprzedziła mnie, gdy walczyłem z bukłakiem. Idę trochę szybciej, więc spotkanie jest krótkie.

Saint-Gervais, 21km. Punkt z jedzeniem. Okazało się, że Albert ma taki sam bukłak i mi go przywiózł. Szamotanina przy wymianie bukłaka, piję i ruszam dalej. Z „reporterami” spotkam się dopiero za 56km. W nocy deszcz ustał, ale nadal było za ciepło i duszno. Posiłek zjedzony przed startem chyba ożył i chce się wydostać na zewnątrz. Oprócz kolana i kostki jeszcze i to. Pot leje się ze mnie na podejściu; mam nadzieję, że wyżej będzie chłodniej. Mijam pierwszą „prawdziwą” górę – Croix du Bonhomme 2439m. Nawet nie bardzo wiem jak wygląda. Po drodze na następną, słyszę krzyk i biegnę w jego kierunku. Okazało się, że jeden z uczestników, Japończyk, zasnął idąc i zsunął się z drogi. Na szczęście nie było to urwisko i udało mu się uchwycić rękami brzegu drogi. Pomagamy mu wrócić na trasę. O świcie wchodzę na przełęcz Col de la Seigne (2502m) i wchodzę do Włoch. Wypogodziło się, jest rześko i przepiękny widok na dolinę i jezioro Lac Combal. Robi się coraz cieplej i muszę się zdrzemnąć żeby nie powtórzyć przygody Japończyka. Do Courmayeur (77km) docieram przed południem, jest 28°C. Na spotkanie wychodzi mi Albert. Biorę worek z rzeczami wbiegam na punkt. Boli mnie kostka i kolano, mam skurcze, więc w przebieraniu pomaga mi Piotrek. Tak naprawdę to on mnie przebiera, a nawet myje mi nogi. Potem coś do jedzenia, uzupełnienie bukłaka i w drogę. Mam 800m podejścia, upał mnie dobija. Wreszcie wyłażę na płaskowyż, gdzie jest trochę wiatru. W kolejnym punkcie, Arnuva (95km), muszę się znowu zdrzemnąć, bo później może być za zimno. Wiem, że Kasia zdążyła do Courmayeur, ale ma mało czasu. Coraz więcej rezygnujących. Wchodzę na najwyższy punkt trasy – Grand Col Ferret 2525m. Granica Szwajcarii jak granica dwu światów: słoneczne i ciepłe Włochy oraz zimna, mglista i wilgotna Szwajcaria. Zanim zbiegnę do doliny będzie już noc. Coraz bardziej dokucza mi kolano. Mieszczę się w limitach czasowych, lecz szału nie ma. Dostaję wiadomość, że Kasię w Arnuvie pokonała odnowiona kontuzja kolana. Pojawiają się bardzo, bardzo dziwne myśli…. O świcie docieram do Trient (139km). Nawet nie zauważyłem góry (Bovine), która 2 lata temu dała mi nieźle w kość. Wypracowałem zapas czasu – powinno udać się ukończyć. Poprawia mi się samopoczucie i w połowie drogi pod górę czuję jakby gwóźdź wbity pod kolano. Chyba naderwałem ścięgno. Tempo spada dramatycznie, biorę ketonal i lezę. Do Vallorcine (149km) docieram 15min przed limitem. Kasia, Piotrek i Albert witają mnie jak bohatera, choć z bólu lecą mi łzy. Pomagają zdjąć spodnie, zabandażowują kolano. Jeszcze tylko kolejny ketonal,  kop w d…. i w drogę. Zostało tylko 19km. Modlę się o siły. Znowu robi się gorąco a droga ciągnie się jak z gumy. Ostatni punkt na trasie. Jeszcze tylko 9 km, mam zapas, zdążę, nawet mniej boli. Zbiegam i w pewnym momencie zauważam, że nie mam numeru startowego! Rozwiązał się sznurek i zgubiłem. O żesz…! W tył zwrot i znowu pod górę. Po kilkunastu minutach spotykam zawodnika, który niesie mój numer. Biję mu pokłony.

Na obrzeżach Chamonix znowu spotykam Kasię, Piotrka i Alberta. Biegniemy z Kasią przez miasteczko niosąc biało-czerwoną flagę. Mnóstwo kibiców. Mimo, że przecież jestem w ogonie zawodników to czuję się jak zwycięzca. Wbiegamy na metę pozdrawiani okrzykami „Vive la Pologne!”. Czas: 45h33min, dystans oficjalny 168km, wg. zegarka prawie 180km.

Adam

 

Podziękowania:

  1. Dla Zarządu EuRoPol GAZ za materialne wsparcie wyprawy.
  2. Dla chłopaków z naszego biegaczego klubu Yulo Run Team Siedlce za pomoc w organizacji tego wsparcia. 
  3. Dla Piotrka, Alberta i Kasi. Bez ich obecności, pomocy i dopingu nie dotarłbym do mety.
  4. Dla wszystkich, którzy trzymali za nas kciuki.
  5. Dla Kasi, że mimo kontuzji i zmęczenia przyjechała na trasę, bandażowała mi nogę i pomogła spełnić marzenie: razem wbiegamy na metę UTMB.

PS.

W trakcie myślałem sobie, że po co mi to było, że nigdy więcej. Teraz już tak nie myślę. Szczególnie, gdy spojrzę na bluzę z napisem: „FINISHER UTMB”. To chyba zobowiązuje?

 

A to nasze filmowe wspomnienia:

http://www.youtube.com/watch?v=Vck78TggyrQ

 

 

 

 

Wspierają nas:

 

nowakdom logosed foldruk Merkury elkom entertel real