Długo szukałem odpowiedniego startu wiosennego za granicą.

 

Moskwa wydawała się być idealnym pomysłem, choć raczej mało popularnym. Nie znałem nikogo kto tam startował, więc był to wystarczający powód, żeby samemu się przekonać jak się biega za wschodnią granicą. Bieg ten spełniał wszystkie moje oczekiwania.

Termin to maj, akurat dla mnie koniec sezonu, tak aby po biegu już nigdzie nie startować, tylko zrobić sobie odpoczynek przed rozpoczęciem kolejnego cyklu treningowego. Trasa bardzo płaska, w końcu za granicą trzeba zrobić życiówkę. Poza tym, to duży bieg, a to ważne aby było z kim biec, gdyż w samotnym biegu o dobry wynik jest bardzo trudno. No i jeszcze samo miejsce – Moskwa, w której nigdy nie byłem. Mogłem też raczej być spokojny o pogodę, w maju w Moskwie raczej nie spodziewałem się wysokich temperatur tak jak mogłoby to mieć miejsce gdzieś na południu Europy.

Wybór okazał się naprawę  dobry i dobrze przemyślany.  Do tego do Moskwy można polecieć polskimi liniami w sobotę rano z Warszawy, a w niedzielę wieczorem wrócić, co jest dodatkową zaletą. Nie trzeba brać urlopu, i można zaliczyć zagraniczny start w ciekawym miejscu, trochę pozwiedzać, a to tylko 2 godziny lotu z Polski.

W sobotę o 14 czasu moskiewskiego byłem na miejscu. Dojazd do centrum z lotniska zajmuje nieco ponad godzinę (najpierw busem do najbliższej stacji metra a potem metrem). Prosto z lotniska pojechałem odebrać pakiet do biura zawodów zlokalizowanego obok stadionu Łużniki. Z biura zawodów pojechałem w okolice Kremla, w sąsiedztwie którego miałem zarezerwowany hotel. Zostawiłem niewielki bagaż i poszedłem zwiedzać miasto.

Do późnego wieczora spacerowałem po okolicach Placu Czerwonego. Wszystko zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wszędzie porządek, czysto, bardzo ładnie. Nie tego spodziewałem się. Na ulicach mnóstwo luksusowych samochodów, niektóre marki zupełnie nie znane. Choć w zasadzie tak wygląda ścisłe centrum miasta, jadąc busem na obrzeżach miasta na lotnisko takiego bogactwa już nie widać.

Po krótkim spacerze stwierdziłem, że trzeba jeszcze się dobrze najeść. Byłem już bardzo głodny, i zamiast szukać normalnego obiadu, zjadłem duży zestaw w McDonaldzie z podwójnymi frytkami. Chyba pierwszy raz coś takiego zrobiłem na dzień przed startem. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale chyba widocznie czułem, że nie będzie tak źle.

W nocy bardzo słabo spałem, pewnie z emocji. Wstałem bardzo wcześnie. Jak zawsze przed zawodami, śniadanie zjadłem równo 3 godziny przez startem – białe pieczywo i dżem, który nawet nie wiem z jakich był owoców (nie znam języka rosyjskiego). Może lepiej nie wiedzieć, choć mam wątpliwości czy w ogóle były jakieś owoce w tym słoiku. Na pewno było bardzo dużo cukru.

Do strefy startu dojechałem wcześnie, na półtorej godziny przed startem. Tak jak lubię najbardziej -  bez pośpiechu,  bez stresu, że się spóźnię, że nie zdążę zrobić rozgrzewki. 30 minut poleżałem na trawie czekając na bieg. Strefa startowa była bardzo duża, jak na 8 000 uczestników zorganizowana bardzo dobrze. Wyjścia do poszczególnych stref startowych były w różnych miejscach placu, dzięki czemu nie było tłumów. Cała strefa w której znajdowało się biuro zawodów, szatnie i depozyty była ogrodzona. Wejście odbywało się przez specjalne bramki, policja sprawdzała plecaki, czy nie wnosimy niebezpiecznych materiałów. Takich środków ostrożności nie widziałem jeszcze na żadnym biegu.

W zasadzie to w ostatnim czasie nie byłem entuzjastycznie nastawiony do tego biegu. Po zrobieniu życiówki w Półmaratonie Warszawskim 5 tygodni wcześniej, nie mogłem się jakoś pozbierać z treningami. Początkowo myślałem, że przez ten miesiąc potrenuję i jeszcze poprawię wynik, a przez cały ten czas nic mi nie wychodziło. Wprawdzie ostatni tydzień kwietnia biegało mi się świetnie, ale już start kontrolny 3 Maja w Warszawie na 5 km to totalny niewypał, z czasem gorszym niż rok wcześniej w tym samym biegu. Byłem zdołowany i zniechęcony, tym bardziej,  że 3 dni po starcie na 5 km w ogóle nie dałem rady dokończyć zaplanowanego treningu. Całkowicie przestałem wierzyć w życiówkę w Moskwie, choć po to się przecież jedzie za granicę.

Stwierdziłem jednak, że słabe bieganie w ostatnim czasie to może być wynik przemęczenia. Postanowiłem nie robić już żadnych mocnych treningów, całkowicie wyluzowałem, biegałem mało, lekko, powoli, widząc nadzieję na dobry wynik jedynie w porządnym wypoczęciu przez 8 dni przed startem.

W sobotę, w biurze zawodów, obok którego był start i meta okazało się, że strasznie wieje wiatr. Pewnie ze dwa razy mocniej niż podczas Półmaratonu Warszawskiego. Jeszcze bardziej przestałem wierzyć w to, że w ogóle mogę się zbliżyć do wyniku sprzed miesiąca.

W niedzielę wiatr wcale nie przestał wiać, było tak samo źle albo jeszcze gorzej niż w sobotę. Rozgrzewka poszła jednak wyjątkowo dobrze, czułem się lekko, dawno tak dobrze mi się nie biegało.  Zacząłem czuć atmosferę biegu i chęć na mocne bieganie. Podczas rozgrzewki pod wielkim pomnikiem Lenina, zdałem sobie sprawę, że wiatr będzie wiał centralnie w twarz przez pierwszą połowę dystansu. Potem nawrotka i cała druga połowa z wiatrem do mety. Jak się za chwilę okazało, był to układ wręcz idealny i trudno sobie wyobrazić lepszy!

Start o 10.30. I jak zawsze początek szalenie szybki. Miałem nadzieję, żeby zrobić wynik przynajmniej taki jak w Warszawie, czyli trzymać równe tempo 3:30/km. Ale… pierwszy kilometr w tłumie w 3:15, Następny w 3:20. Czyli sporo za szybko, ale w takich momentach trzeba się łapać jakiejś grupy, nie można zostać samemu. Samotny bieg w takich warunkach zupełnie nie miałby sensu. Pod koniec  1 km uformowały się grupy biegaczy. Biegłem w małej, 4 osobowej, która już pod koniec 2 km zwolniła do tempa ok. 3:30/km. Problem też w tym, że tak mała grupa nie zapewni dobrej osłony przed wiatrem. Na 3 km postanowiłem gonić następną grupę. Wprawdzie biegła kilkadziesiąt metrów przed nami, ale było tam z 8 osób, wydawało się, że biegną podobnie, nie oddalają się zbyt szybko. Decyzja musiała zapaść od razu, więc zerwałem się, przyśpieszyłem, żeby jak najszybciej ich dogonić. Tempo na zegarku pokazywało 3:00/km. Po dość wyczerpującym sprincie doszedłem ostatniego zawodnika w grupie, która biegła ściśnięta jak śledzie. Ta gonitwa, choć może ryzykowna, była najlepszą decyzją w biegu. Szybko ochłonąłem, tętno spadło,  złapałem ich rytm. Cały czas trzymałem się z tyłu, biegło mi się wyjątkowo komfortowo, choć tempo wydawało się sporo za szybkie. Pierwsze 5 km w czasie 17:00, czyli aż o 30s szybciej niż miesiąc wcześniej. Biegliśmy w 9 osób, pod silny wiatr, a tempo było cały czas ok. 3:26/km. Było jednak oczywiste, że albo biegnę z nimi ich tempem, albo mogę pożegnać się z dobrym wynikiem. Byłem jednak w szoku jak dobrze mi się biegnie. Wiedziałem, że muszę to wytrzymać przynajmniej do nawrotki w połowie dystansu, potem już będzie z wiatrem. 10 km przekroczyliśmy w 34:20 (już 40 s szybciej niż w Warszawie!), biegnę dalej, nie zwalniam, nie mogę uwierzyć, że tak dobrze mi się biegnie, nogi lekkie, tętna nie mierzę, ale czuję że jest komfortowe.

Po nawrocie chłopaki jednak mocno przyśpieszyli, nie czułem się na siłach żeby biec z nimi, dla mnie to i tak było zbyt mocne tempo, a zgodnie z przewidywaniami, po nawrocie wiatr wiał centralnie w plecy więc  bieg w grupie nie był już tak potrzebny.

Biegłem więc dalej zupełnie sam, a w głowie zaczęły  pojawiać się myśli o zupełnie niespodziewanej życiówce. 15 km pokonałem w 51:23 (prawie o 1 min lepiej od mojej życiówki na tym dystansie). Takie tempo dawało wynik ok. 1:12:30!. Następne 2 km pokonałem w 3:23 i 3:25. No i w końcu poczułem, że kończy się energia. Sam już nie wiem czy biegłem dalej szybko, czy wolno. Chyba trochę zwolniłem, ale może to było tylko złudzenie. Do mety zostały 3 km, nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, ale z zaciśniętymi zębami biegłem do mety. Na mecie trudno mi było uwierzyć w to co widzę na zegarze: czas 1:12:20, czyli o 1:32 lepszy od życiówki sprzed 5 tygodni! Piękna ta Moskwa!

Parę minut później zjadłem banana, krew dopłynęła do mózgu, emocje opadły i zaczęły się wątpliwości. Czy to w ogóle możliwe? Wprawdzie na 15 km miałem niezły międzyczas, ale jednak spodziewałem się wyniku powyżej 1:13:00. Po biegu spytałem Rosjanina z którym biegłem, czy trasa na pewno ma 21,095 km? Zupełnie spokojnie powiedział: nie, brakuje 300 m. Tak jakby to było normalne, 300 m więcej czy mniej, to przecież żadna różnica. Ale zacząłem dopytywać się o atest, ale nic na ten temat nie widział. Pokazał mi tylko zegarek który mu zmierzył 20,80 km. Pomiar mojego zegarka wskazał, że brakowało do półmaratonu 225 m. Zacząłem mieć mieszane uczucia. Będąc już w Polsce zapytałem organizatorów o atest na ich profilu facebookowym. Odpowiedzieli, że są w pełni przekonani, że trasa jest dobrze zmierzona. Jednak okazuje się, że duża grupa biegaczy odnotowała swoimi zegarkami krótszy dystans (screen z pomiarami kilku osób wrzucił ktoś na wspomniany profil półmaraotnu). Osobiście podchodze z dużym dystansem do zegarkowych pomiarów GPS, ale jednak wydaje mi się, że coś jest na rzeczy. Tym bardziej, że nigdy zegarek nie pokazał mi za mało dystansu. Nie wątpię, że życiówkę zrobiłem, ale bardziej wierzę w czas ok. 1:13:00. Pewnie to się już nigdy nie wyjaśni. Mimo wszystko jestem bardzo zadowolony z biegu. Nie pozostaje mi nic innego jak trenować dalej, pobiec jesienią szybciej niż 1:12:20 na atestowanej trasie, i spać spokojnie.

Dodam jeszcze, że wynik ten dał mi 13 miejsce open, w biegu wzięło udział 8 tys. uczestników.

 

Wspierają nas:

 

nowakdom logosed foldruk Merkury elkom entertel real