Bieg Rzeźnika 2011 już za nami. Wróciliśmy szczęśliwi, zmęczeni ale z mocnym postanowieniem na poprawienie wyniku za rok. No ale pokolei……..

Jakiś czas temu na wspólnym bieganiu nad siedleckim zalewem rozmawialiśmy o najtrudniejszym biegu w Polsce – Biegu Rzeźnika – że może warto by było spróbować. Trasa tego morderczego biegu prowadzi czerwonym szlakiem Bieszczadzkiego Parku z Komańczy do Ustrzyk Górnych, bagatela prawie 80 km.  Szlak ten jest częścią Głównego Szlaku im. Kazimierza Sosnowskiego, najdłuższego szlaku w polskich górach. Start biegu wyznaczono w Komańczy i prowadził przez  Duszatyn (480), Chryszczatą (997) - Żebrak (816) - Wołosań (1071) - Cisna (ok. 550) - Małe Jasło (1102) - Jasło (1153) - Okraglik (1101) – wieś Smerek (560) - Smerek (1222) - Przełęcz Orłowicza (1078) - Połoninę Wetlińską (1253) - Berehy Górne (740) - Połoninę Caryńską (1297) - Ustrzyki Górne (640).

Razem z Tomkiem Niedziółką postanowiliśmy spróbować. Czasu było mało na przygotowania – decyzję o starcie podjęliśmy na niespełna 3 miesiące przed planowanym startem. Nieświadomi skali trudności traktowaliśmy ten bieg jako trudny ale przecież Bieszczady to dosyć płaskie góry, a bieganie maratonów na pewno przygotowały nas do tych „lekkich" podbiegów.     Jednak jak się później okazało byliśmy również w „lekkim” błędzie. Miałem ten komfort, że to Tomek jest znacznie bardziej doświadczonym i wybieganym zawodnikiem naszej pary więc zawsze będzie mnie miał kto holować i mobilizować na trasie.

Nasze przygotowania skupiliśmy więc na trenowaniu podbiegów na pobliskich „górkach” czyli las na Gołoborzy i stara strzelnica wojskowa jako teren do ćwiczenie podbiegów. Uważaliśmy, że przecież te Bieszczady dużo trudniejsze w bieganiu nie będą…. Ale żeby niczego nie przegapić szczególnie w suplementacji i przygotowaniu psychofizycznym poprosiliśmy o pomoc Aleksandra Gryckiewicza - doktora reprezentacji olimpijskich w odnowie biologicznej i suplementacji.

Tak więc po prawie 3 miesiącach przygotowań zarówno biegowych jak i teoretycznych (przeczytałem chyba wszystkie możliwe relacje z poprzednich edycji biegu ) 24 czerwca 2011 roku ruszyliśmy na podbój Bieszczad. Razem z nami pojechał drugi z naszych Yulowych Tomków „Korzonek”. Bardzo dużo nam pomógł, był człowiekiem od logistyki, pomagał na przepaku i bezpiecznie przywiózł nasze umęczone ciała po biegu do domu. Optymizm przedstartowy nas rozpierał, fakt, przewyższenia miały 6290 metrów ale nie byliśmy świadomi co to tak naprawdę w rzeczywistości oznacza dla nóg. PRZED SAMYM WYJAZDEM DOSTALISMY BŁOGOSŁAWIEŃSTWO OD NAJLEPSZEGO ULTRASA w Siedlcach, Polsce i czołowego w Europie Pawła Janiaka - Jaśka, ostatnie cenne wskazówki i ruszyliśmy w drogę.

 

 

Zatrzymaliśmy się blisko biura organizatorów w Cisnej w pensjonacie Jeleni Skok.

Ok. godz 18 dotarliśmy na miejsce. W biurze zawodów było już mało osób.

 

Planowaliśmy przybyć do Cisnej sporo wcześniej ale każdy z nas czegoś zapomniał i wracaliśmy się kilka razy do domu przed podróżą. Odebraliśmy pakiety startowe, - numer naszej drużyny to 99 J , zostawiliśmy w workach ubrania i jedzenie na poszczególne przepaki i poszliśmy się szykować do pokoju. O 19.30 była odprawa drużyn. Dowiedzieliśmy się na miejscu, że startuje 201 drużyn 2 osobowych, na każdy przepak musieliśmy dotrzeć w określonym limicie czasu (w przypadku przekroczenia automatycznie zostalibyśmy zdjęci z trasy przez organizatorów). Biegnie się parami w trosce o bezpieczeństwo  zawodników. Cała trasa została podzielona na pięć etapów, na których utworzono tzw. przepaki - miejsca na których można uzupełnić wodę w kamelbakach, coś zjeść , rozprostować nogi i dalej w drogę

Tak wyglądały poszczególne etapy: Komańcza -  Żebrak 17 km, Żebrak - Cisna 15 km,  Cisna - Smerek 21 km,  Smerek - Berehy Górne 15 km, Berehy Górne   - Ustrzyki Górne 9 km. Limit czasu na cały bieg wynosił 16 godzin (prawie 80 km). Start biegu wyznaczono na godzinę 3 rano czyli w symboliczny wschód słońca w Bieszczadach.

O godzinie 00:45 budzik w sumie nas nawet nie obudził bo usnąć się nie udało. Do 23.45 szykowaliśmy sprzęt, omawialiśmy strategię biegu i trochę podnosiliśmy się na duchu a w zasadzie to Tomek podnosił mnie. On był pewny, że w limicie dotrzemy.

 

1:30 busy zabrały nas na oddalony o 40 minut jazdy start. Od 2:15 do 3 rano trochę rozciągania na starcie, małe jedzonko – kanapki z dżemem i koncentracja przed biegiem. Cały czas towarzyszyły nam te magiczne bębny. Wybijały nam chyba rytm biegu ale wrażenie niezapomniane!!!!!!!!!

3:00 – Start!!!!!!!!!! Adrenalina buzuje krew. Część startujących szybko napiera do przodu, są mocni, wszyscy liczą na rekord trasy jednej z drużyn ale my …… wolniutko na końcu stawki bo przecież mamy prawie 80 km górskiego szlaku przed sobą! Ja razem z Tomkiem ruszamy wolniutko. Żeby nie było za łatwo na początku biegu ok. 3:15 rozpętała się ulewa i burza. Jesteśmy cali mokrzy ale na razie kurtki przeciwdeszczowe są schowane bo mogą się przydać później. Szlak jest jednym wielkim błotem, gliniasty, rozbiegany przez zawodników przed nami, śliski i niebezpieczny …. no ale to bieg rzeźnika więc nazwa zobowiązuje, nikt nie mówił ze będzie łatwo.

Trasa początkowo prowadzi ok. 7-8 km przez zniszczony asfalt, trochę pod górkę trochę po płaskim – generalnie lajtowo. Kończy się asfalt i zaczyna lekki podbieg w stronę podejścia Chryszczatej (997 m). Ślisko jak diabli, Tomek zaliczył raz glebę, protektor butów cały oblepiony wiec nie daje pewności na zbiegach. Na płaskim biegniemy, pod górkę „żołnierski marsz”, generalnie jesteśmy na końcu stawki ale przecież to nasz debiut i chcemy zrobić Rzeźnika w limicie. Docieramy do Duszatyn, następnie docieramy do jeziorek Duszatyńskich i jeszcze trochę i dobiliśmy do Chryszczatej! Pierwszy etap biegniemy w miarę lekko, dużych podjeść na razie nie mamy, moc w nogach jest, rozmawiamy, mijamy inne drużyny. Dotarliśmy do Przełęczy Żebrak na pierwszy przepak, ok. godziny 5:40, czyli 20 minut przed zakończeniem limitu czasu.

 

Uzupełniamy wodę w kamelbakach, zjadamy żele energetyczne, zmieniamy skarpety na suche, fotka z telefonu na pamiątkę i dalej na szlak. Na razie jest dobrze!!!!! Kierujemy się na drugi przepak do Cisnej. Mijając Wołosań (1071) i Berest (942) narazie dajemy radę, napieramy mocno na tym odcinku i zyskujemy ok. 45 minut do limitu czasu. Pod górkę wchodzimy żwawym marszem, z górki lekki zbieg, czasem nawet zjazd po rozmoczonym szlaku….

Etap do Cisnej pokonaliśmy w bardzo dobrym czasie mając nawet na przepaku prawie godzinkę luzu w limicie czasu!

 

W Cisnej czekał na nas Korzonek, zadbał o gorącą, słodką kawę, i mobilizację, przebraliśmy się w końcu w suche ubrania, świeża para butów, skarpety suche i wymarzone kanapki. Na batony i żele energetyczne już nie mogliśmy patrzeć. Trochę za długo zabawiliśmy na tym przepaku. Zamiast szybko i sprawnie przebrać się i pić i jeść maszerujac my odpoczywaliśmy ciut dłużej bo prawie 30 minut, straciliśmy ponad polowe czasu który nadrobiliśmy na dwóch pierwszych etapach. Kolejna fotka do relacji i w drogę.

 

Nadal mocno pada, mamy już ponad 31 km w nogach ale nadal moc jest. Mamy za sobą chyba tę łatwiejsza część trasy. Przed nami podejście pod Małe Jasło (1097) i Jasło (1153). A to już nie są małe górki!!!!

 

Oj było ciężko, wdrapywanie się bo strasznie błotnistym szlaku, ostre podejścia i zjazd na błocie dały nam się we znaki. Mi powoli przechodzi przez myśl, ze jednak nie dam rady, ze za ciężko ale w oczach Tomka widziałem tę moc która mnie mobilizowała!!!! Zasuwał ostro – ma moc cholerną w nogach, jak on to robi????? Połoninami docieramy do Okrąglika. Wcześniej poznajemy przemiła drużynę z Wrocławia – rodzeństwo – Julka i Misiek która doskonale zna Bieszczady. Trzymamy się ich w miarę możliwości. Współpracujemy, oni czekają po podejściu trochę na nas, później mu na nich, na rozmowie szybciej mija czas. Wdrapujemy się na Ferczatą (1102) a później ukazuje się nam piekielnie trudny zbieg. Powoli siada mi psychika, w głowie kłębią się myśli o zejściu. Dotrę do przepaku we wsi Smerek i kapituluje.

 

 

Zbieg z Ferczatej był stromy, śliski i piekielnie trudny dla nóg, prowadził w kierunku do wsi Smerek. Powoli i ostrożnie w dół, oby kontuzji nie złapać, kolana strasznie bolą, Tomek bierze proszki przeciwbólowe bo kolano jednak mu odmawia posłuszeństwa. Dobiegamy do szutrowej drogi, w końcu po twardym podłożu! – będzie można spokojnie truchtać.

 

Jak się później okazało ta radość była przedwczesna. Ta droga dłużyła mi się chyba najbardziej … zakręt za zakrętem i wypatrywanie czy to już przepak. Pierwszy – nic … drugi, piąty i nic. Garminy pokazują już 55 km i dalej przepaku nie ma. Ja zdołowany kompletnie, mówię Tomkowi że zostaje na przepaku i rezygnuje, że nie dam rady już, czuje się fatalnie psychicznie i fizycznie. Mamy już prawie 10 godzin biegu za sobą i 55 km a gdzie dalsze 25 km??? Gdzie znaleźć siły na kolejne 6 godzin ciągłej wspinaczki i biegu????

 

JEST!!!!!!!!! Widać przepak i uśmiechnięte twarze dziewczyn od Orgów. Wpadamy umęczeni i z 10 minutowym luzem w limicie czasu. Jest ciężko, nogi bolą, smarujemy stopy sudokremem żeby odparzeń nie było. Zmiana ubrań, zakładamy parę świeżutkich bucików i ….. oznajmiam Tomkowi, że to koniec, ja dalej się nie ruszam!!!!! Odpuszczam walkę po 55 kilometrach!!!! Tomek próbuje mnie zmotywować ale świadomość spotkania się z górą Smerek (1222) odbiera mi siły. I wtedy widzę , że Tomek jest najwyraźniej na mnie wkurzony, tyle kilometrów za nami a ja się poddaje??? Nie ma mowy. Mamy iść i koniec, już mało zostało, jesteśmy w limicie, damy radę i koniec. Mam ruszać „4 litery” i na szlak!!!!! I ……………………………… pomogło, podniosłem się jak skrzyczany dzieciak i poszliśmy dalej Smerek był chyba najtrudniejszym podejściem z całej trasy, może dlatego, że było bardzo stromo i po ostrych kamieniach, może dlatego ze po ulewach i zimnie wyszło ostre słońce i grzało jak nie wiem, może dlatego ze był to prawie 60 kilometr?? Nie wiem, przewyższenie na podejściu było makabryczne i dało się nam ostro popalić!!! Mijamy kilka drużyn które nie dają rady, wracają na przepak z powrotem, są trochę załamani. My napieramy dalej. Od Cisnej wzięliśmy kijki i jest nam ciut łatwiej, podpieram się na zbiegach i pomagają w podejściach, pniemy się w

 

górę bardzo powoli, ostatnie metry mega strome i trudne ale widać już szczyt Smerek! Na szczycie położyłem się w trawie i leżałem z 10 minut, Tomek już się niecierpliwił bo czas naglił ale ja już nie dawałem rady, normalnie upodliłem się na maxa!!!! Żele nie dawały oczekiwanej energii, batony mdliły … człowiek zmęczony i głodny. I wtedy wzięliśmy proteiny otrzymane przed wyjazdem od Jaśka (Pawła Janiaka). Postawiły mnie na nogi, pozwoliły przezwyciężyć kolejny kryzys. Idziemy dalej……

Dopiero teraz widać piękno Bieszczad. Wcześniej – las, deszcz i błoto a teraz piękne widoki ze słonecznej Połoniny Wetlińskiej. Z daleka widać punkt – Chatka Puchatka. Tomek idzie trochę z przodu i chce szybciej ciut dojść do przepaku bo balansujemy na granicy limitu czasu. Bez niego by się nam nie udało, mobilizował mnie, prawdziwy partner!!!!! Tomek dociera do Chatki pierwszy, ok. 60-80 metrów przede mną, ale tam nie ma oczekiwanego przepaku …. jest 4 kilometry dalej na samym dole!!!!!!!!!! Normalnie nogi mi się ugięły!!!! Kupujemy po kolejnej sugestii Jaśka coca cole i pijemy ja jednym duszkiem prawie. Duża zawartość cukru w tym napoju stawia mnie na nogi, cóż trzeba schodzić w dół!!! Zejście to mega strome kamienne schody, czasem błotno - ziemne, kijki w dłonie i napieramy w dół….. powinniśmy zdążyć w limicie na przepak!!!!! Teraz już i ja nie daje za wygraną. Ostatnie 2 kilometry truchtamy non stop. Wpadamy na 5 minut przed końcem czasu!!!!!! Szybko bierzemy wodę, orgowie pytają czy damy rade bo mało czasu a podjecie na kolejnym etapie baaaardzo ciężkie!!!! Kiwamy głowami i w drogę. Mamy już 70 km w nogach i głowach, podjecie na Połoninę Caryńską (1297) było naprawdę mordercze …. totalna RZEŹNIA!!!!!!!!! Czas się dłużył ale cieszyliśmy się że prawdopodobnie damy radę, już tylko 9 km i meta!!! Powoli pod górę, robimy małe przerwy opierając się na kijkach, tchu brak już i Tomkowi nawet. Jest godzina 18, zimno już się robi, ale napieramy resztką sił. Truchtamy połoniną, widoki piękne, mijający nas turyści pozdrawiają nas, dodają otuchy i mobilizują ….jest pięknie jeszcze tylko 3 km i meta!!!!!!!!!!! Zbieg też jest ciężki ale już nie patrzymy na to, do przodu, lasem adrenalina nas niesie, biegniemy, truchtamy, kijki już pod pachami i bieg …. widać mostek , widać metę ….. wbiegamy !!!!! Czas nieoficjalny 16 godzin i 14 minut ale jesteśmy sklasyfikowani na 144 pozycji!!! Za nami jeszcze kilka ekip ale z małymi szansami na ukończenie. Mam łzy w oczach, próbuje zadzwonić do Marty (żony) ale głos mi się łamie i odpuszczam, wiem, że nasze rodzinki się martwiły, że ryzykujemy nie potrzebnie ale …. to właśnie jest piękne w tym bieganiu ekstremalnym, ta walka z samym sobą, ze słabościami, bólem!!!!!!!!! Ściskam Tomka, medale wieszają nam na szyjach ….. ostatnia fotka, JESTESMY RZEźNIKAMI!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

 

 

Za rok tu wrócimy, powalczymy z lepszym czasem, lepiej się przygotujemy                    i wrócimy!!!! Dzięki Tomek za wsparcie na trasie, za mobilizowanie w chwilach słabości, za danie kopa w d…. jak pękałem.

Dziękujemy wszystkim za cenne uwagi – szczególnie Jaśkowi Pawłowi Janiakowi – za dobre rady, przekazane doświadczenie, za odnowę biologiczna i suplementację doktorowi reprezentacji olimpijskich Aleksandrowi Gryckiewiczowi, Tomkowi „Korzonkowi” za pomoc, Julkowi za wsparcie i rodzinkom naszym za wyrozumiałość!!!!!!!!!!!!!! Bez was nie dalibyśmy rady!!!!!!!!!!!!!!!!!

YULO RUN TEAM SIEDLCE RULES!!!!!!!!!!!!!!



Wspierają nas:

 

nowakdom logosed foldruk Merkury elkom entertel real