Relacja Marka Mitro

Besarabia – spotkanie z nieznanym.

Nie wiele już zostało czarnych dziur na mapie Europy. O większości miejsc można przeczytać lub obejrzeć film. Wprawdzie we Francji czy Hiszpanii nigdy nie byłem, ale Wieżę Eiffla i Barcelonę widziałem dziesiątki razy. Ale ile osób potrafi bezbłędnie wskazać obszar Besarabii, Naddniestrze czy nawet Mołdawię? Niewiele słyszy się o tej części Europy, ja nic o tym regionie nie wiedziałem i chyba to intrygowało mnie najbardziej.

Decyzję o wyjeździe podjąłem bardzo szybko, jakieś dwa tygodnie wcześniej. Pojechałem na dworzec centralny w Warszawie aby sprawdzić dokąd odjeżdżają bezpośrednie pociągi w kierunku wschodnim, stosunkowo daleko, tak aby móc wrócić do Polski rowerem w ciągu dwóch tygodni. Padło na Odessę, chwilę później miałem już kupiony bilet na pociąg.

Ostatnie dni przed wyjazdem spędziłem na czytaniu przewodnika i studiowaniu mapy. Trasę wytyczyłem przez Mołdawię, w tym Naddniestrze, z jednej strony ze względu na krótszą trasę, z drugiej - zobaczenie kraju o którym nie wiem zupełnie nic. I chociaż z miejsca zamieszkania mam do Białorusi tylko 30 km, to nigdy wcześniej nie byłem za wschodnią granicą. To był mój pierwszy samotny wyjazd rowerem za granicę, więc nawet 31 godzin spędzonych w pociągu było ekscytujące. Ale na kilka godzin przed Odessą już nie mogłem się doczekać kiedy wsiądę na rower aby od razu skierować się z powrotem do Polski.

Dzień 1. Odessa

Na dworcu przywitały mnie wyjątkowo wysokie upały - powietrze 42 stopnie. Prosto z dworca pojechałem nad Morze Czarne, ale pływanie nie spuszczając wzroku z roweru było bardzo trudne. Poza tym, temperatura wody (30 stopni) nie dawała ani odrobiny ochłody, dlatego chwilę później pojechałem obejrzeć Odessę. Jednak mój przewodnik nie obejmował tych obszarów Ukrainy, więc nie za bardzo wiedziałem gdzie jechać, a nikt z miejscowych nie potrafił wskazać Starego Miasta. Mimo to objechałem stare uliczki centrum które zapewne stanowią starówkę. Po trzech godzinach pobytu w Odessie musiałem ruszać w drogę, gdyż plan na pierwszy dzień był taki, aby zbliżyć się do granicy z Mołdawią na tyle blisko, aby następnego dnia przejechać całe Naddniestrze. Nie chciałem tam nocować, żeby uniknąć obowiązku meldunkowego, a z tego co się dowiedziałem w pociągu, w tym kraju jest to wyjątkowo przestrzegane. Gdy zaczęło się robić późno, zacząłem rozglądać się za pierwszym legowiskiem. Jednak bezpańskie, wygłodniale psy na poboczach dróg i rozjechane przez samochody metrowe węże szybko zniechęciły mnie do rozbicia namiotu. Z psami miałem jeszcze później do czynienia, uciekając przed jedną watahą prawie wpadłem pod samochód, na szczęście udało mi się uciec. Pierwszą noc spędziłem w miejscowości Biliaivka, u sympatycznego Ukraińca który zostawił mnie samego na noc w swoim remontowanym domu. Wcześniej oprowadził mnie po swoim małym gospodarstwie, razem nakarmiliśmy pszczoły i króliki. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak źle jest z moim rosyjskim - ostatni raz miałem z nim do czynienia 9 lat temu w liceum. Nie potrafiłem złożyć jednego sensownego zdania, używałem tylko pojedynczych słów. Następnego dnia o 6 rano zostałem obudzony z wielkim krzykiem "ileż można spać!", a na śniadanie dostałem jajka i miód z jego pasieki.

 

Dzień 2. Naddniestrze

Około godziny 10.00 zbliżałem się do granicy z Mołdawią. Kilku Ukraińców postanowiło mi pomóc z dojechaniu do przejścia granicznego, bo akurat jechali w tym samym kierunku - tylko, że oni byli samochodem. Jechali przede mną prawie 10 km z prędkością 25 km/h. Przejście graniczne leżało na uboczu, nie widoczne z drogi. Gdy podprowadzili mnie 300 m do przejścia, dostałem zaproszenie do miejscowego sklepiku na piwo. Po mimo wczesnej godziny czułem, że nie mogę im odmówić. Posiedzieliśmy razem prawie godzinę, a z każdą minutą dosiadało się do nas coraz więcej miejscowych. Bardzo szybko dostałem zaproszenie na wino, wódkę, a nawet dwudniowy nocleg abyśmy nie musieli się spieszyć z alkoholem. Poznałem też lokalnego bohatera wojny w Afganistanie z lat '80. Dowiedziałem się też od moich nowych przyjaciół, że na Ukrainie można pić i jechać rowerem tyle, aby tylko nie przewrócić się z rowerem na policjanta, więc nie mam się czego obawiać. Co z tego, że za kilka minut miałem być z Mołdawii...

Okazało się jednak, że nie jest to takie proste. Przejście graniczne przeznaczone było rzekomo dla ruchu lokalnego. I nie pomógł nawet polski celnik który się tam zjawił. Był on przedstawicielem UE i pilnował porządku na przejściu ukraińsko- naddniestrzańskim, więc tym bardziej w jego obecności nie mogłem przekroczyć granicy. Dlatego też, jego obecność utrudniła mi dalsze „negocjacje”. Dostałem oficjalne pismo odmawiające wjazdu na teren Naddniestrza i niestety musiałem ruszyć do innego przejścia w miejscowości Kuchurhan oddalonego o ok. 20 km. Tu szło stosunkowo dobrze, kontrola pierwszego celnika, drugiego, trzeciego, czwartego poszła gładko. Każdy pyta o to samo - dlaczego sam, dlaczego rowerem, czy przewożę narkotyki, ile mam ze sobą pieniędzy, proszę pokazać. I gdy już zadowolony ruszyłem przed siebie, dogonił mnie z krzykiem jeszcze jeden celnik i zaprowadził do zamkniętego pomieszczenia w którym było tylko biurko i krzesło. Dostałem znów standardowy zestaw pytań, plus jedno ekstra - dlaczego chciałem przejechać granicę bez kontroli. Czułem, że tutaj już tak łatwo nie pójdzie, a że jestem słabym negocjatorem, to wjazd musiał mnie kosztować 20$. Po wręczeniu "little gift" jak to nazwał celnik, rozmowa była już luźniejsza, głównie o katastrofie pod Smoleńskiem i o tym, czy nasz nowy prezydent lubi Rosję bardziej niż poprzedni. No i jeszcze musiałem przepisać kartę wjazdową, bo skoro jadę do Kiszyniowa to w Naddniestrzu jestem tranzytem a nie turystycznie. Chwilę później byłem wreszcie w Naddniestrzu - tzw. ostatnim bastionie socjalizmu. Emocje podgrzane były tym, że jest to obszar wyjęty spod prawa międzynarodowego, a co za tym idzie - polski konsulat w Kiszyniowie nie służy pomocą swoim obywatelom, więc jedzie się tam na własne ryzyko. Wjazdu odradzali mi spotkani polscy celnicy, którzy sami nie mogą tam wjeżdżać.

Z tego co wcześniej czytałem, jest to najbardziej skorumpowany obszar Europy. Co ciekawe, państwo to jest uznane jedynie przez Osetię Południową i Abchazję, które same niepodległymi państwami nie są, natomiast ich niepodległość uznało m.in… Naddniestrze. Szerokość kraju ma w najcieńszym miejscu ok. 20 km, a długość to 200 km. Faktyczną władzę w tym "niby-kraju" sprawuje firma Sheriff, która jest właścicielem m.in. sieci stacji benzynowych, supermarketów, stacji telewizyjnej, wydawnictwa, sieci telefonów komórkowych i wielu innych prywatnych przedsiębiorstw. Natomiast mniej oficjalnie zajmują się praniem brudnych pieniędzy oraz handlem bronią. Szefem firmy jest syn prezydenta Naddniestrza, Władimir Smirnoff.

04 Naddniestrze, Droga do Tyraspola (Small)

Od granicy do Tyraspola, stolicy Naddniestrza, jest ok. 30 km. W połowie drogi myślałem, że umrę. Ciągłe 40 stopniowe upały były koszmarne. Zatrzymałem się na malutkiej stacji benzynowej, gdzie mogłem się ochłodzić klimatyzacją i wstrętnymi lodami. Okazało się, że mój rosyjski nie jest taki zły i z kobietą która tam pracowała rozmawiałem bardzo długo. Opowiadała mi m.in. o podróży do Polski w 1990 r., do Przemyśla na handel. Po chwili niezmiernie uradowana wyciągnęła z szuflady kilka starych łyżek, które wtedy przywiozła, i zjedliśmy nimi po chińskiej zupce. Poza tym narzekała na niejasną sytuację Naddniestrza. Wprawdzie miała paszport, ale nie mogła na nim wyjechać za granicę bo żaden kraj ich nie uznaje. Podobnie jest z ich walutą, rublem naddniestrzańskim, którą można wymienić tylko na terenie Naddniestrza, co oczywiście zrobiłem jak tylko wjechałem do Tyraspola. Pieniądze to główne suweniry które przywożę z zagranicy, więc szczególnie mi na nich zależało. Potem musiałem je dobrze ukryć, bo przy wyjeździe celnik dokładnie przeglądał mój bagaż, gdyż pewnie i tym razem nie uwierzył, że nie szmugluję narkotyków. Jako ciekawostkę dodam, że polska Mennica Państwowa zajmowała się przez jakiś czas produkcją rubli naddniestrzańskich. Jednak po zatrzymaniu w 2004 r. przez ukraińskie służby celne jednego z transportów, a następnie po zarzutach Mołdawii że Polska nie może produkować pieniędzy dla nieuznawanych państw, zaprzestano produkcji aby uniknąć dyplomatycznego skandalu.

Tyraspol

Przy wjeździe do Tyraspola przywitał mnie duży napis nad drogą, dobrze zapowiadający miasto, "Witamy naszych gości w Tyraspolu". Natomiast w centrum miasta trudno nie zauważyć hasła na jednym z budynków "Nasza siła w jedności z Rosją". Jednak samo miasto niczym szczególnym mnie nie zaciekawiło, poza ogromnym posągiem Lenina przed budynkiem parlamentu i pomnikiem poległych w wojnie w Afganistanie i podczas II Wojny Światowej. Próbowałem znaleźć jakąś sensowną knajpę aby zjeść obiad ale nic takiego nie zauważyłem. Atmosfera pomimo pięknego, słonecznego dnia była oschła i nieprzyjemna, wiele osób nie chciało mi zrobić zdjęcia tylko przyśpieszając kroku odchodziło dalej. Miasto sprawiało wrażenie wyobcowanego. Andrzej Stasiuk pisał o tym mieście w książce „Jadąc do Babadag” tak: „Są krajobrazy i miasta, których nie da się zapamiętać. Coś się niby widzi, ale wszystko jest niewyraźne i mętne, jakby się podglądało cudzy męczący sen. No, po prostu nic. Jakaś dwupasmówka, szare kanciaste domy, wynędzniała czerwień sowieckich haseł przy drodze, zardzewiałe żiguli z nowymi tablicami rejestracyjnymi, idealnie udającymi tablice niemieckie, całkowity parter wyobraźni. Tak wyglądał wjazd do stolicy”. I chociaż ja byłem tam parę już lat po wizycie Stasiaka, opis ten tak jakby pasuje, nawet propagandowe hasła ciągle są widoczne. Przy wyjeździe z miasta zobaczyłem jeszcze kompleks sportowy ze stadionem klubu piłkarskiego FC Sheriff, i chyba nie muszę pisać czyją jest własnością…

05 Tyraspol (Small)

06 Pomnik Aleksandra Suworowa, Założyciela Tyraspola (Small)

Dzień 3. Kiszyniów

Połowę następnego dnia spędziłem z Kiszyniowie oglądając główne ulice i architekturę miasta. Całe życie miasta kręci się wokół jednej – bulwaru Stefana III Wielkiego. Poza tym, nie ma tu wyjątkowych zabytków. Ważny element architektury to socjalistyczne molochy m.in. budynku parlamentu. Jednak atmosfera w mieście jest bardzo przyjemna, mnóstwo ludzi na ulicach, bardzo dużo knajp w których można dobrze zjeść. Zjadłem wreszcie tradycyjną mołdawską potrawę mamałygę - kukurydzę z twarogiem i wołowiną. Na koniec kupiłem sobie dokładniejszą mapę Mołdawii, bo ta przywieziona z Polski zupełnie odbiegała od rzeczywistości i miałem kłopoty nawet z dojechaniem do Kiszyniowa. Zaopatrzywszy się w mapę, ruszyłem dalej w kierunku Cricovy, gdzie znajduje się jedna z największych na świecie piwnic winnych. Niestety nie udało mi się wejść do środka, gdyż niezbędne jest wcześniejsze zapisanie się z 1-3 dniowym wyprzedzeniem. Można to zrobić telefonicznie, recepcjonistka bardzo dobrze mówi po angielsku. Niestety, nie mogłem tyle czasu czekać. A szkoda, tunele piwnic są tak duże, że objazd samochodem podziemiami zajmuje ponad godzinę.

07 Kiszyniów, budynek parlamentu (Small)

Jadąc do tej pory miałem cały czas w głowie legendę którą opowiadają Mołdawianie. Kiedy Bóg dzielił ziemię pomiędzy wszystkie narody, Mołdawianin zasnął i przegapił podział. Poszedł więc zmartwiony do Boga, a ten, nie wiedząc co zrobić z nieszczęśnikiem odpowiedział: No trudno, chodź, zamieszkasz ze mną w Raju. Jadąc tu, liczyłem na piękne widoki, a bardzo się rozczarowałem, uznałem że cała ta legenda to jakieś bzdury. Jednak na północ od Kiszyniowa krajobraz zupełnie się zmienił. Wcześniej było ponuro, płasko i po prostu brzydko. Teraz zaczęły się piękne widoki, coraz większe zielone wzgórza i bezkresne żółte pola słoneczników. Sami Mołdawianie podzielali moje spostrzeżenie w późniejszym czasie, nazywając obszary na południe od Kiszyniowa „inną ziemią”.

Dzień 4. Orheiul Vechi

Następnym punktem na mojej trasie było niezwykłe Orheiul Vechi i dwie folklorystyczne wsie mołdawskie Butuceni i Trebujeni. Całość stanowi niesamowity archeologiczny kompleks z klasztorem wykutym w skale. Było to najbardziej zadziwiający i nadzwyczajny widok podczas mojej podróży. Odwiedzając ten kraj po prostu nie można ominąć tego miejsca.

08 Orheiul Vechi (Small)

09 Orheiul Vechi (Small)

10 Orheiul Vechi (Small)

11 Orheiul Vechi (Small)

13 Orheiul Vechi (Small)

 

Monastyr w Saharnie

Stąd skierowałem się na północny wschód Mołdawii do Monastyru Św. Trójcy w Saharnie, kilka kilometrów od miasta Rezina. Sam monastyr powstał w drugiej połowie XVIII w., ale ślady pierwszych osad w tym miejscu datowane są na II w. p.n.e. Sam monastyr mnie nie zachwycił, ale lokalizacja nad brzegiem Dniestru jest przepiękna. Największe wrażenie zrobiło na mnie źródło ze świętą wodą, znajdujące się poza murami monastyru. Mnóstwo osób obmywało się wodą, starzy, młodzi, matki zanurzały niemowlęta, wszyscy ci ludzie wyglądali tak jakby brali udział w jakimś niezwykłym misterium. Chwilę później odbyły się dziwne obrzędy tamtejszych duchownych. Wszyscy wyszli ze źródła, a kilkunastu duchownych z długimi brodami ubranych na czarno najpierw odprawiło jakieś modły nad brzegiem źródła, po czym wszyscy naraz wskoczyli w ubraniach do wody.

W pobliżu są jeszcze dwa monastyry nad brzegiem Dniestru, w miejscowościach Tipova i Japca, jednak aby tam dojechać trzeba nadłożyć dodatkowych kilkadziesiąt kilometrów. Ja na to czasu nie miałem, ale prawdopodobnie warto pojechać także tam.

17 Mołdawskie krajobrazy (Small)

18 Mołdawskie krajobrazy (Small)

Stąd ruszyłem w kierunku Soroki, dokąd prowadziła długa i monotonna droga. Na jednym odcinku przez ok. 40 km nie było śladu cywilizacji, poza niewielką stacją benzynową na której chłopaki rozpijali domowej roboty piwo prosto ze słoika. Tym razem nie skorzystałem z zaproszenia pomimo braku wody w zapasie. A ciągłe ponad czterdziesto stopniowe upały strasznie wykańczały, na szczęście cała trasa mojej podróży była obsiana przydrożnymi studniami co kilka - kilkanaście kilometrów, w których można było zaczerpnąć zimnej wody. Dodatkową atrakcją były stoiska z owocami, przede wszystkim z tanimi arbuzami, które bardzo dobrze nawadniają i zaspokajają pragnienie. Często te owoce stanowiły mój obiad w ciągu dnia, bo przy tych temperaturach na nic innego nie miałem ochoty. Zdarzało się, że sprzedawcy po usłyszeniu skąd i dokąd jadę nie chcieli ode mnie pieniędzy. Jedna kobieta próbowała dać mi jednego arbuza na drogę, usilnie próbując uczepić mi go do sakw. Nie mogła zrozumieć dlaczego nie mam ze sobą normalnego plecaka.

20 Magiczne źródło w Saharnie (Small)

Dzień 5. Miasto Soroki

Soroki znana jest z dwóch atrakcji. Pierwsza to forteca położona nad brzegiem Dniestru. Występuje tu wątek polski, gdyż polskie wojsko dowodzone przez Jana III Sobieskiego zajęło twierdzę w 1691 r. Podczas kilkuletnich rządów Polaków, twierdza została zmodernizowana, m.in. pogrubiono mury i wykopano fosę. Przewodniczka po twierdzy zwróciła też uwagę na studnię . W twierdzy była studnia kwadratowa, a gdy twierdzę zajęli Polacy – wykopali sobie drugą, okrągłą. Co ciekawe sprawną do dzisiaj, z której można było zaczerpnąć wodę, choć miałem mieszane uczucia ze względu na bezpośrednie sąsiedztwo Dniestru. Sama twierdza jest bardzo mała, i jak ktoś widział wcześniej Kamieniec Podolski czy choćby Chocim, do których ja dopiero jechałem, to na pewno nie zrobi dużego wrażenia.

21 Wędkarze nad Dniestrem, Soroca (Small)

Drugie miejsce warte zobaczenia to cygańska dzielnica pełna kolorowych pałaców, rozciągająca się od brzegu Dniestru po zboczach wzgórza na którym położone jest miasto. Podobno w Zachodniej Europie takich się nie znajdzie.

Południk Stuvego

Z Sorok kierowałem się już prosto na północ do granicy z Ukrainą. Jednak ostatnim obowiązkowym punktem na mapie tego kraju był Południk Struvego – jedyny obiekt Mołdawii wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Południk Struvego to sieć punktów triangulacyjnych rozciągających się od północy Norwegii po Morze Czarne na południu Ukrainy. Opracowany został przez rosyjskiego naukowca w XIX w i służył do określania kształtu i rozmiarów Ziemi. Składa się na niego 265 punktów, choć obecnie na liście UNESCO jest ich 34. Prawdopodobnie był to najgorzej oznaczony i najtrudniejszy do odnalezienia obiekt z tej listy z pośród tych które do tej miałem okazję zobaczyć. Po chwili błądzenia zapytałem o niego kilku mężczyzn siedzących pod sklepem. Żaden z nich nie rozumiał moich słów kluczy „Struve” i „Geodet” nie mając pojęcia o czym mówię. Przekonywali mnie, że na pewno chodzi mi o monastyr w pobliskiej miejscowości Rudi. Dopiero po chwili podszedł ktoś jeszcze, trochę młodszy i on w końcu zrozumiał o co mi chodzi wskazując drogę. Mimo to, poprzednia ekipa nadal nie za bardzo wiedziała co ja chcę tam zobaczyć, choć punkt ten oznaczony sporym monumentem znajduję się 1 km od miejsca gdzie codziennie popijają piwko. Okazało się, że przegapiłem niewielki znak zapisany małymi literkami z narysowanym globusem. Sam punkt znajduje się w sadzie jabłkowym między drzewkami, i chociaż prowadzi do niego ścieżka z kostki brukowej, była tak zarośnięta jakby od wielu miesięcy nie stanęła tam ludzka stopa.

22 Południk Struvego (Small)

Dzień 6. Ponownie Ukraina

Granicę z Ukrainą przekroczyłem w miejscowości Ocnita. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, w jak złym stanie były drogi w Mołdawii. Nawet na głównych drogach przez wyboje i garby ryzykownym było przekraczanie prędkości 30km/h aby nie zgubić sakw. Na Ukrainie ku mojemu zaskoczeniu drogi były znacznie lepsze, można nawet powiedzieć, że całkiem dobre. Nocleg spędziłem kilkadziesiąt kilometrów dalej w małym przydrożnym moteliku. Rano okazało się, że w budynku jestem sam, a drzwi są zamknięte. Gdy minęła godz. 9.00 i nikt nie przyszedł, nie miałem innego wyjścia jak wyskoczyć z budynku przez okno. Na szczęście pierwsza osoba którą spotkałem, znała właściciela i po szybkim telefonie przyjechał ktoś wypuścić mnie, a raczej mój rower.

Dzień 7. Ukraińskie zamki

Następny dzień spędziłem w Chocimiu i Kamieńcu Podolskim, pijąc kwas chlebowy i zwiedzając tamtejsze zabytki z zamkami na czele.

23 Zamek w Chocimiu (Small)

25 Kamieniec Podolski (Small)

Niestety plan dojechania rowerem do Polski nie powiódł się. Zbyt szybkie tempo pokonywania trasy wymuszone rozpoczynaniem wkrótce nowej pracy spowodowało niewielką kontuzję kolan. W ciągu siedmiu dni przejechałem ponad 850 km. A jesienny plan przebiegnięcia jeszcze w tym roku dwóch maratonów nie pozwolił mi na dalsze forsowanie kolan i zmusił mnie zakończenia podróży. Tak więc z bólem kolan i serca przerwałem jazdę i wsiadłem do pociągu do Lwowa. Następnego dnia dojechałem rowerem do Przemyśla gdzie ostatecznie skończyłem podróż.

mapa_google

Wspierają nas:

 

nowakdom logosed foldruk Merkury elkom entertel real